Dragon Ball to dla mnie fascynująca franczyza. Jako jedna z niewielu, jest ze mną od wczesnego dzieciństwa. Kto pamięta anime z RTL 7 czy czasopismo Kawaii, doskonale wie, o czym piszę! Sam Dragon Ball ma już kilkadziesiąt lat na karku i mimo swoich wzlotów i upadków nadal się trzyma bardzo mocno. Dość powiedzieć, że dyskusje wokół serii GT rozgrzewają fanów do dziś.
Trzeba też przyznać, że jak żadne inne IP, w Dragon Ballu bardzo rzadko trafiają się prawdziwe paszkwile. Przynajmniej pod względem gier. To cieszy, bo produkcje wychodzą dość rzadko, ale w miarę regularnie. Dragon Ball Sparking Zero nie jest może idealne, ale niewiele mu do ideału brakuje.
Produkcja jest OGROMNA
Już uruchamiając rzeczony tytuł, byłem zaskoczony ilością dostępnych bohaterów. No, to znaczy dostarczonych wraz z produkcją, bo zdecydowana większość z nich wymaga odblokowania. Mimo to, w przeciwieństwie do FighterZ, gdzie na starcie było ich stosunkowo niewielu a reszta dostarczana regularnie płatnymi (i dość drogimi trzeba przyznać) paczkami DLC, to liczba w Sparking Zero robi wrażenie: aż 181 grywalnych postaci na starcie! Czego tu nie ma: postacie z Dragon Ball, Dragon Ball Z, Dragon Ball Super, a nawet GT czy Daima, które premierę ma w okolicy samej gry. Część z nich to oczywiście wariacje tego samego bohatera w postaci jego kolejnych transformacji. Znajdziesz tutaj Goku w najróżniejszych odmianach (Super Sayanin, dziecko z GT, dzieciak z Daima czy Super Sayanin IV z GT i wiele innych). Są jednak też znacząco mniej popularne postacie jak Android 13 czy Dżanemba albo Bojack.
Ważne jest też to, że postacie te odblokowuje się łatwo i przyjemnie. Można to zrobić na trzy sposoby. Zdobywając je jako nagrody za wykonywanie różnych zadań bądź misji zlecanych przez Zen-O lub wydając na nie ciężko zarobione pieniądze w grze. Możesz też przyzwać smoka, używając smoczych kul, lecz zdobycie ich, wymaga już wysiłku.
Każdy z bohaterów odwzorowany jest w najdrobniejszych detalach. Posiada charakterystyczne stroje, miny, pozy. Zadbano o oryginalnych lektorów głosowych. Do tego dochodzą unikalne ataki oraz animacje. W trakcie walki wyglądają niczym żywcem wyjęci z anime!
Tryby gry
Jest ich całkiem sporo. Można pograć z kumplem na podzielonym ekranie albo z przeciwnikiem sterowanym przez SI. Można też zagrać ze znajomymi online. Jeśli tylko masz ochotę, możesz rozegrać jeden z turniejów: od Tenkaichi Budokai aż po Cell Game. Do pakietu dochodzą jeszcze treningi, własne gry, które można stworzyć w specjalnym kreatorze oraz Bitwy Epizodyczne, które są swoistą kampanią fabularną.
Parę słów o tym ostatnim
Z jednej strony jest to bardzo fajna zabawa. Wcielając się w jakąś postać, możesz walczyć w najbardziej ikonicznych momentach dla serii i przeżyć niektóre wydarzenia ponownie. Walka Raditza z Goku, Kurririna z Freizą czy Vegety z Buu. Czasem tę samą walkę można rozegrać z punktu widzenia innej postaci, jeśli tylko w niej uczestniczyła. Oczywiście, takich momentów jest kilkadziesiąt i w przypadku niektórych możesz nawet rozegrać alternatywne zakończenia, które nie były rozrysowane przez oryginalnego autora mangi — Akirę Toriyamę.
Fajna to rzecz, ale to wszystko jest akurat zbyt małe, krótkie i podane w trochę niezrozumiałej formie. Ot, grając, poszedłem alternatywną historią, która zakończyła się ślepym zaułkiem. Gra nie wyjaśniła mi, by pociągnąć dalej fabułę, muszę się cofnąć w historii na mapie i rozegrać ją jeszcze raz, tym razem wybierając kanoniczną wersję.
Ponadto przerywniki filmowe, chociaż są piękne, są bardzo krótkie i tak naprawdę niewiele wnoszą, bowiem fabuła opiera się w dużej mierze na statycznych obrazkach.
Im dłużej grasz, tym więcej odkrywasz
To idealna produkcja typu easy to play, hard to mastered. Usiąść do niej może każdy, nawet totalny laik, który nie miał do czynienia z takimi grami. Grając na zasadzie “smash the button” da się grać całkiem efektownie i satysfakcjonująco. Jeśli jednak chce się odkryć najbardziej efektowne i złożone mechaniki, wymaga to już dłuższego grania i odkrywania kolejnych kombinacji klawiszy.
Sama gra zawiera też ukryte easter eggi (Boski Miszcz czytający gazetę motoryzacyjną? No nie…. ;)). Jest też ekran, na którym możemy posłuchać jak Bulma i Videl… obgadują każdą postać po kolei. A przy okazji dzielą się ciekawostkami na temat każdej z postaci.
Same areny również zawierają fajne gagi. Podpowiem: przyjrzyj się arenie Cella w poszukiwaniu ekipy filmowej!
To co mnie zabolało
Prócz lichego trybu fabularnego, boli mnie ogólna nieczytelność interfejsu. Prawdopodobnie jestem zbyt wygodny, ale czasem np. projektując własną grę, natrafiałem na swoiste błędne pętle i nie wiedziałem, jak z danej opcji… wyjść. Zanim rozgryzłem, szybciej było grę zrestartować. To nie jest wielki temat, raczej kosmetyka, ale szkoda, że nie dopracowano takiej drobnostki.
W trakcie samej rozgrywki bywają problemy z kamerą. Mam po prostu wrażenie, że ta nie nadąża za tym co dzieje się na ekranie. A dzieje się bardzo dużo! Potrafi wpaść pod mapę, wtopić się w skały lub tak niefortunnie umiejscowić, że zwyczajnie utrudnia to rozgrywkę. Nie jest to częste, ale gdy się zdarza, jest to wyjątkowo męczące.
Z innych technicznych rzeczy, to brak stabilności dla konsol Xbox Series S. O ile nie mam żadnego problemu na swoim większym Series X, tak na konsoli córki gra się regularnie wysypuje do dashboardu. To akurat niedopuszczalne.
To, co mnie zachwyciło
Z pewnością jest to oprawa audiowizualna. Zarówno ścieżka dźwiękowa czy głosy postaci stoją na najwyższym możliwym poziomie. Podobnie jest pod względem graficznym. Gra wygląda jak współczesna kreskówka a ataki — szczególnie te naprawdę potężne — dosłownie dają kopa i ogromną satysfakcję. Gdybym miał użyć jakiegoś porównania, to najbliżej jej do filmu Dragon Ball Super Broly.
Areny też wydają się być całkiem duże. Można na nich naprawdę polatać i nie odczuwałem takich ograniczeń jak przy np. FighterZ, gdzie miałem poczucie zamknięcia w klatce. Na wielkie brawa zasługuje także destrukcja otoczenia. Ot, taką komnatę Ducha i Czasu można w zasadzie zrównać z ziemią! Zresztą, destrukcji ulegają też ciuchy postaci, a one same w trakcie walki otrzymują widoczne obrażenia — jakiś brud czy zadrapania.
Ogromnym plusem prócz wspomnianej ilości bohaterów jest to, że każdy z nich ma unikalne ataki. Owszem, czasem są po prostu ewolucją poprzednich (np. Kamehameha i Ostateczna Kamehameha), ale za to wyraźnie widać ich rozwój. Najbardziej widoczny jest po Genki Damie. Zachęcam, by sprawdzić! Mocniejszy atak to znacznie bardziej efektowne wrażenia wizualne i jeszcze większa satysfakcja z jego wykonania.
Jeśli jakaś postać posiada dostępną transformację — w trakcie walki możesz jej użyć. Jeśli grasz drużyną, możesz zmienić bohatera na innego. Łącząc te wszystkie elementy, otrzymujesz bardzo dynamiczne i efektowne walki, których nawet obserwowanie sprawia niebywałą przyjemność.
Podsumowując
To obecnie najlepsza bijatyka ze świata Dragon Ball. Lepsza od FighterZ i znacząco lepsza od Kakarota (który był bardziej grą fabularną niż bijatyką, ale zdecydowanie zabrakło w nim serca). Na start otrzymujemy ogromny pakiet postaci, satysfakcję z przeprowadzanych bitew i orgię wizualno-dźwiękową. Szkoda, że tradycyjnie już dla każdej gry Dragon Ball wypchnięto oryginalną muzykę do płatnych DLC (drogich! Dwie paczki po 69zł to trochę sporo!), ale nie można mieć wszystkiego. Jestem przekonany, że nawet podstawowe wydanie da frajdy na wiele, wiele tygodni.
Grę do recenzji dostarczył dystrybutor, firma Cenega. Dziękuję.
Dodaj komentarz