Wchodzisz z ekipą do banku i jak gdyby nigdy nic zakładacie na głowę, te same karykaturalne maski krzycząc, że to napad. Nie wszystko idzie po twojej myśli, ponieważ w ekipie zawsze znajdzie się najsłabsze ogniwo, które “posypie” całą akcję. Wpadają jednostki, i nim się obejrzysz, już prowadzisz ostrzał z dachu helikoptera. Innym razem jesteś na akcji, w której ratujesz świat przed terrorystami, by chwile później mieć konferencję prasową zakłóconą przez najazd kosmitów. To jednak nie są opisy początków kampanii gry, o której wam opowiem, a prologi poprzedniczek. Czy najnowsza odsłona jest równie szalona? Cześć, jestem gramodrana, a to Saint’s Row.
Reboot – recepta na wszystko
Rebooty to nic nowego w świecie gier, z jednej strony deweloperzy odcinają się od spuścizny, jaką stworzyła marka. Z drugiej, skoro tak mocno się odcinają to dlaczego nie wypuszczą gry pod innym tytułem? Nowi święci to jak nietrudno się domyślić właśnie taki reset serii, choć nawiązań jest tu co niemiara. Zacznę jednak od pierwszych chwil z fabułą.
Wszystko zaczyna się od imprezy w kościele świętych, poznasz tam głównych bohaterów, choć ciężko przedstawienie bawiących się sylwetek nazwać “poznaniem”. Chwilę później popękany ekran telefonu i widok z pierwszej osoby jak jesteśmy zakopywani żywcem. No i na końcu powrót do wydarzeń kilka miesięcy wcześniej, by poznać historię, jak to wszystko się zaczęło.
Nasza persona (bo tą tworzymy sami kilka chwil później) to szeregowy pracownik firmy “Marshall” ochraniającej bezpieczeństwo miasta. Nie jest to jednak zwykły dzień pracy a uczestnictwo w akcji pojmania niebezpiecznego osobnika, uzbrojonego w małą armię wrogich zabójców. No i tak jak mówiłem o nawiązaniach, to do złudzenia przypomina to miks czegoś, co już można było zobaczyć wcześniej w czwórce i trójce. Kolejny raz grę zaczynasz w wojskowym skafandrze, by w łatwy sposób ukryć widok postaci przed customizacją. Z kolei z części trzeciej zapożyczono ostrzał z samolotu. Brak pomysłu na to jak rozpocząć? Czy to może celowe nawiązanie? Na szczęście samej fabule nie brak oryginalności w podejściu do “gangu świętych”, choć z tym szczęściem to bym nie przesadzał. Reboot serii zaprowadzi gracza do czwórki nijakich postaci, tworzących imperium dosłownie na kanapie, wymyślając wszystkie składowe na tablicy. Tak, przegadane dyskusje o tym jak stworzyć potęgę to cali nowi święci i wcale nie przesadzam. Pojawią się pewnie pytania skąd wpadli na taki pomysł, by wystartować z własnym gangiem. Tu akurat powód nawet mi się podobał. Stworzony przez nas protagonista traci pracę w Marshals mimo dawania z siebie 110 procent. Neenah i Kevin to byli członkowie dwóch grup przestępczych- Panter i Idoli, z kolei Eli to nerd brzydzący się broni i tu akurat ciężko powiedzieć coś więcej. Zwyczajnie był potrzebny do tej wcześniej wspomnianej trójki, by “święci” mogli zacząć funkcjonować i wykonywać kolejne ruchy, by stać się potęgą miasta.
Santo Ileso — miasto pośrodku niczego
Witaj w Santo Ileso- mieście, w którym szeregowi ludzie to rzadkość na ulicach, policja jest tak nieudolna, że całym miastem musi zajmować się firma Marshall, a znaczników jest tyle, że Ubisoft oddał chyba Volition trochę “energii aktywności”. Tak, mimo wszechobecnej opinii w Internecie w nowych “świętych” jest sporo do roboty, nie ma co jednak ukrywać — to kolejna kopia tego co widzieliśmy wcześniej, choć w tym wypadku twórcy nie ograniczali się tylko do swoich gier. Jeśli graliście w Watch Dogs 2 to możecie tu poczuć się jak w domu. Robienie zdjęć w określonych miejscach to dość sporo aktywności na mapie. Wystawianie złych recenzji i odpieranie ataków ochraniających jednostek dany lokal, rozbijanie siatek w danych dzielnicach, holowanie aut, naciąganie ubezpieczycieli, jakie znamy z poprzedników, czy też budowanie przestępczych interesów na całej mapie, by odblokować dostęp do kolejnych misji. Kolejnych tych samych misji…
Bardzo prosty przepis, ale czy smaczny?
Kampania “świętych” to w dużej mierze to samo co reszta aktywności. Nie ma się co oszukiwać, jeśli oczekujesz czegoś innego niż jeżdżenie do danego miejsca i wymiana ognia przez 90% czasu gry, to ZDECYDOWANIE nie jest to gra dla ciebie. Jeśli Mafia 3 totalnie nie trafiła w twoje gusta właśnie przez tę powtarzalność, to nowi “święci” to dokładnie ten sam model gry. Jednak samo strzelanie może przynieść sporo frajdy, czuć tu lekką arcadowość — auto aim na konsolach pozwala uniknąć wielu frustracji, a dodatkowe finishery z bliska będące swoistą “apteczką”, bardzo fajnie uzupełniają rozgardiasz na ekranie. To, co również może się podobać to zdobywane umiejętności, które możemy dowolnie konfigurować. Możesz podpiąć granat do wroga i rzucić w oponentów, wyprowadzić śmiercionośną płonącą pięść i wiele innych. Wszystko to płynne i całkiem przyjemne. Oczywiście jeśli tylko to dozujesz. Robienie aktywności i kampanii przez 3-4 godziny ciągiem nie ma totalnie sensu. Powtarzalność może zabić przyjemność, ale jako gra na godzinkę, dwie? Czemu nie?
Pieniądze trzeba wydawać…
To, co jest głównym atutem najnowszych świętych to ilość rzeczy, które mogą skutecznie zachęcać do grania nawet po skończeniu miałkiej kampanii. Samochody, które przywieziemy do garażu, możemy dowolnie tuningować, nie jest to pewnie poziom NFS Underground, ale całkiem fajnie można się pobawić w tych trybach. Jeśli wam mało to w całym mieście macie masę sklepów gdzie kupisz nowe ciuchy dla swojej postaci. Co ciekawe każdy z nich ma inny asortyment, nie ma więc mowy o sieciówkach i dostępu do tego samego w każdym sklepie. Jeszcze mało? Wspomniane wcześniej posiadłości do przestępczych działań, a także zakup customowych szefów udostępnionych przez społeczność. O mamo co oni tam robią! Od 2pac-a, po Undertaker-a, czy Kudłatego ze znanej kreskówki ze strachliwym psem. Ludzie robią w kreatorze cuda. O tak, kreator pozwala na bardzo wiele. Od ustawienia lewej/prawej strony twarzy, tembru głosu, dowolnej sylwetki, bardzo wielu modeli oczu, włosów, nosów, twarzy itp. Volition było dumne ze swojego kreatora od samego początku ogłoszenia gry i tu akurat nie ma w tym nic dziwnego!
To nie jest dobra gra
O kampanii wspomniałem szczątkowo, bo szczerze? To nie ma zbytnio o czym mówić. Ma swoje momenty, końcówka faktycznie stara się zrobić wrażenie. Niestety to za mało! Wszystko jest mocno zachowawcze, brakuje tu prostackich żartów i więcej nawiązań. Jeśli więc porównywać to co dzieje się fabularnie do sceny kabaretowej to poprzednicy to czołowi stand-uperzy, z kolei omawiane Saint’s Row to Studio YaYo, a w najlepszym razie Ani Mru-Mru. Mimo tego, że gra wciąż jest łatana, to podczas rozgrywki nie brakowało błędów. Problem ze wsiadaniem do auta, topienie się w podłodze, interakcja wywołana tylko, gdy stoimy prosto względem jakiegoś elementu, tańczący przeciwnicy, którzy z normalnym poziomem trudności są raczej mięsem armatnim czekającym na odstrzelenie.
A co w głośnikach?
Niestety z muzyką też nie jest lepiej. Santo Ileso to cudowny niewykorzystany potencjał, jakiego jeszcze nie było względem możliwości muzycznego budowania klimatu. No i fakt sporo tu latynoskich stacji, które wbijają się idealnie w świat gry. Ale nic co byśmy znali, co najgorsze utworów jest zbyt mało i po 15-20 godzinach gry masz już dość. Stacji co prawda jest kilka i każdy w teorii powinien znaleźć coś dla siebie, w praktyce jest jakoś miałko i ciężko byś po ograniu tej produkcji szukał ścieżki dźwiękowej na youtube. Żal wspomnieć o tym, że same misje są bardzo słabo udźwiękowione, dosłownie na palcach jednej ręki policzysz te w tle, których przygrywa jakaś muzyka. Przez większość czasu jesteś skazany na samodzielne puszczenie playlisty z aplikacji w grze. Wielka szkoda, bo poprzednicy nie wstydzili się hitów, które tworzyły klimat swoich kampanii.
Mimo wszystko jestem wdzięczny
Omawianą grę ogrywałem na Xbox One, co najlepsze z całym tytułem pomimo obniżonej rozdzielczości radził sobie porządnie w 30 klatkach. Oczywiście cieniowanie i tekstury również są najgorsze z możliwych z uwagi na sprzęt, jednak trzeba docenić pracę deweloperów, że chcieli dostarczyć omawiany tytuł również i na tę platformę. Co najlepsze mimo rozmycia w słoneczne dni, noce potrafią być urokliwe, a po wielu godzinach i dynamicznych strzelaninach przestałem zwracać uwagę na niższą rozdzielczość. Da się? Da się.
Dla kogo jest ten reboot?
Nie dla fanów świętych. Gdyby miała inny tytuł i unikała słabych nawiązań, to miałaby szansę na mniejszy hejt w sieci. Z drugiej strony ciekawi mnie fakt ilu tych krzykaczy internetowych faktycznie skończyło nowe Saint’s Row. Z całą odpowiedzialnością śmiem stwierdzić, że to nie jest aż tak zła gra jak wielu mówiło. Oczekiwałem niedopracowania z brakiem jakiejkolwiek frajdy. Można ją jednak w tym tytule znaleźć i powiem więcej, można się dobrze bawić. Wystarczy tylko wyłączyć oczekiwania i zapomnieć o tym, że to “święci”. Czuć, że twórcy wierzyli w to, co zrobili, patrzyli też na to jak branża zmieniała się pod nieobecność ich marki próbując się w to wpasować. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, wystarczyło tylko zajrzeć w “dziedzictwo” jakie, sami stworzyli.
Z pkt widzenia kolekcjonera
Jeśli dotarłeś do tego miejsca to z pewnością już wiesz, że posiadanie fizycznej wersji nie jest świętym graalem. Sama edycja kolekcjonerska również nie spędza snu z powiek. “Saint’s Row – Edycja niesławna” zawiera steelbook, 4 pocztówki, miniartbook, dwustronny plakat, 4 karty z postaciami, przepustka sezonowa. Sporo więc makulatury i poza Steelbookiem nie widzę tu niczego godnego uwagi.
Wersja Video na kanale gramodrana:
Na pewno kiedyś dam szansę Saint’s Rów, myślę że tego typu gry AAA najlepiej przechodzić po co najmniej roku, kiedy kurz hejtu opadnie a developerzy polatają co trzeba. Z tego co pamiętam wydawca przeznaczył mnóstwo zasobów w marketing.
Btw liczę na więcej artykułów od Gramodrana